Pomaganie kryzysowe, a ekologiczne myślenie Prof. Fijałkowskiego

mgr Wojciech Szlagura

 

 

Szanowni Słuchacze

 

Na początek chcę powiedzieć, że dla mnie udział w tym spotkanie jest czymś wyjątkowym. Profesora Włodzimierza Fijałkowskiego poznałem, gdy byłem jeszcze nastolatkiem. Nasza znajomość trwała, trwa ponad 30 lat. W ciągu tych lat wciąż na nowo zaskakiwał mnie swoim niekonwencjonalnym, świeżym, twórczym słowem. I stale był i jest niedościgłym modelem prawdziwego, „ekologicznego” Mężczyzny.

Tak dużo jest myśli, spotkań, odkryć przeżywanych dzięki „darmo otrzymanemu darowi” kontaktu z Nim, że bardzo trudno jest dokonać selekcji tego, co powinno być powiedziane tu i teraz w ciągu tych ok. 20 minut. I jeszcze trzeba umieścić to w kontekście pomagania kryzysowego. Ta sytuacja sama w sobie zaczyna zbliżać się do definicji syt. kryzysowej.

 

            Jakkolwiek w tytule mojego wystąpienia znajduje się rzeczownik „myślenie” to jednak nie będę cytował myśli WF i pokazywał ich wymiaru ekologicznego i interwencyjno-kryzysowej użyteczności. Zamiast na myśleniu skoncentruję się na byciu. Profesor nie był tylko „generatorem” uczonych słów, zręcznych maksym, głębokich myśli. Takich „mędrców” - sprzedawców dobrze brzmiących tekstów – jest wielu. W Jego zaś przypadku ktoś, kto potrafiłby uważnie obserwować mógłby to wszystko wyczytać z tego, jakim i jak był. Była w nim uderzająca „ekologiczna” spójność, czytelność, czystość – klarowność. To powodowało, że spotkania z Nim były nie tylko poważnymi doświadczeniami poznawczymi, ale stanowiły głębokie przeżycie na poziomie emocji. Można powiedzieć, że tworzył wokół siebie „ekosferę”. (Ekosfera – za Kopalińskim – to strefa wokół gwiazdy, dająca krążącym w obrębie tej strefy planetom takie warunki, że mogłoby na nich powstać życie). Przez to jak by stwarzał innym możliwość od-żywania, doświadczania smaku życia.

I to w różnych sytuacjach. Dwa obrazki:

Pierwszy, sprzed wielu lat: Towarzyszyłem mu podczas spotkania z młodzieżą w jednym z bielskich liceów, młodzieżą uchodzącą za trudną, nie bardzo przejmującą się sprawami wiary, etyki. Młodzieżą alergicznie reagującą na takie słowa, jak czystość, dziewictwo itp. I co się działo: W trakcie jak Profesor mówił grupa stawała się coraz bardziej skupiona, oczy skoncentrowane na Nim, powoli zaczęły się pojawiać gesty zgody, rozszerzały się źrenice, pojawiały dobre uśmiechy na twarzach. Potem autentyczna rozmowa. Na końcu prawie aplauz. Doświadczenie intelektualne i doświadczenie emocjonalne.

Drugi obrazek, cztery miesiące przed Jego śmiercią: Spotkanie we Wrocławiu, zorganizowane przez Ruch Focolari, poświęcone problematyce rodzinnej. Oprócz tematów dotyczących duchowości, doświadczeń z życia rodzinnego kilka wystąpień osób profesjonalnie mówiących o rodzinie. Teolog, Profesor, ja. Z jakichś przyczyn /zmęczenie, osłuchanie się w tematyce/ czułem się coraz bardziej senny. Zacząłem się bać, co będzie ze mną gdy On zacznie mówić  – tyle razy słyszałem jego wystąpienia. Nie chciałem walczyć ze snem siedząc bezpośrednio naprzeciw mówiącego. I co? Kiedy zaczął mówić zaraz po pierwszych minutach zapomniałem o senności. Słuchałem tak, jakbym go spotkał po raz pierwszy. Mówił o rzeczach starych w nowy, wolny sposób. I znowu: doświadczenie poznawcze i doświadczenie emocjonalne.

Sądzę, że wielu tu obecnych doskonale wie o czym mówię. I gdyby był czas moglibyśmy prawie bez końca wspominać podobne wydarzenia. Wydarzenia, w których On dawał świadectwo nie przez to, co mówił (choć to samo w sobie było „rzadką perłą”), ale przez to jak mówił i jak był.

            Jak był? Nie będę usiłował przedstawić wszystkich istotnych rysów sposobu bycia tego Człowieka. Spróbuję skupić się na tym, co z punktu widzenia pomagania ludziom (jednostkom czy rodzinom) pogrążonym w kryzysie wydaje mi się najbardziej istotne.

 

To, co jest istotne to to, czego najbardziej brakuje, najpilniej potrzeba, co jest w stanie pomóc wyjść z „ciemnej doliny”, w której gaśnie słońce nadziei, znika perspektywa mającej sens przyszłości, a jedyną rzeczywistością – wieczną – wydaje się być koszmar cierpienia.

Kryzys psychologiczny – a o takim mówię – określa się bowiem jako stan psychiczny, w którym jednostka lub grupa ludzi spostrzega jakieś wydarzenie lub stan jako nie dający się znieść, wytrzymać dyskomfort, i jednocześnie nie dostrzega żadnych możliwości, sposobów poradzenia sobie z nim. Tu pojawia się druzgocące poczucie utraty kontroli nad sobą i własnym kontekstem. Pojawia się poczucie zagrożenia, lęk. Często w stopniu uniemożliwiającym racjonalne poradzenie sobie z problemem. Nasze przerażone ratio zaczyna podsuwać destrukcyjne pseudo-rozwiązania, jako jedynie dostępne środki wyjścia z matni.

Jeśli nie pojawi się w tej trudnej chwili ktoś, kto potrafi być w sposób pomocny to następstwa doświadczenia kryzysu różnorako realizują scenariusze destrukcji.

 

Wracam do pytania ”Jak był?”, w jaki sposób sam pomagał i w czym jest inspiracją dla pomagających w kryzysie.

            Po pierwsze, umiał nawiązać kontakt. Potrafił wejść w relację z drugim człowiekiem niezależnie czy był to ktoś na równym Jego poziomie kompetencji czy ktoś bardzo prosty, nieuczony, ktoś wiekowy, czy dopiero wchodzący w dorosłe życie. Jego język był jednocześnie zawsze taki sam ale i inny – dostosowany do możliwości partnera interakcji.

W ten kontakt wchodził jako człowiek, a nie taka czy inna rola społeczna. Nie krył się za rolą, nie wkładał maski. Jak się przedstawiał, mówił: „Jestem Włodzimierz”. Określał się imieniem osoby nie etykietą roli.

Ktoś, kto doświadcza kryzysu czuje się rozpaczliwie sam. Lekiem jest właśnie spotkanie człowieka, osoby a nie kogoś grającego rolę. Kwestia bycia sobą, autentyczności jest podstawową sprawą rozstrzygającą o wszystkim, co może nastąpić potem.

            Po drugie, umiał się porozumiewać. Nie tylko był w stanie mówić zrozumiale, ale przede wszystkim potrafił słuchać. W tym poważnym słuchaniu było też uważne milczenie dające szansę na pozbieranie myśli, na zmobilizowanie odwagi, znalezienie właściwego słowa. Umiał słuchać z szacunkiem, dając przestrzeń drugiemu. Był w stanie budować jedność również za cenę tracenia siebie. Robić się pustym, by potem móc odpowiedzieć dokładnie na to, co było potrzebą rozmówcy.

To było możliwe dzięki Jego pokorze – byciu w prawdzie o sobie, gotowości do przyjęcia prawdy drugiej osoby. Nie bał się słuchać, był otwarty. Jego rozmówcy nie mieli poczucia, że go nudzą. Że robi im łaskę, że się  ”pochyla” nad nimi.

Jeśli przeżywając kryzys spotyka się kogoś,  kto pozwala zaistnieć w jego bezpiecznej przestrzeni to jest to moment, , w którym zaczyna się być  w stanie zmierzyć ze swoim lękiem.

            Po trzecie, miał zdolność delikatnego nazywania rzeczy po imieniu. Nie używał eufemizmów, choć nie był skory do potępiania kogokolwiek. Swoje krytyczne uwagi

formułował tak, że można w nich było dosłuchać się, że nie zapomina o miłości bliźniego. Były w nich zdziwienie, zaskoczenie, ból, zawód, ale nigdy nie wysłuchałem cienia agresji, złorzeczenia, shadenfreude.

Jak często jest tak, że w kontakcie z osobą w kryzysie niezbędne jest /w odpowiednim momencie/ nazwanie rzeczy tak jak się ją widzi, wskazanie na błędne życiowe strategie, czy nawyki odpowiedzialne w jakiś sposób za wchodzenie w kryzysy. Ale w tych momentach – by mogły być konstruktywnie spożytkowane – szczególnie niezbędne są takt, delikatność, miłość do bliźniego, wolność od postawy prokuratora czy sędziego.

            Po czwarte, nie używał gotowych, wyświechtanych sformułowań. Nie ulegał stereotypom, nie ułatwiał sobie myślenia korzystając z wytartych kolein. Nawet, kiedy mówił o rzeczach podstawowych, niemal dogmatycznych ubierał je w nowe, własne słowa. Odkrywał nowe, czasami zaskakujące – ale prawdziwe - konteksty i skojarzenia. O rzeczach ważnych i trudnych potrafił mówić interesująco, świeżo, inspirując u słuchających ich własne myślenie. Nie był nudny.

To, co często niszczy kontakt z kimś doświadczającym kryzysu, to – po stronie pomagającego - stereotyp, myślenie uproszczone, powtarzanie „odwiecznych” nigdy nie sprawdzających się dobrych rad, banalizowanie. Dla drugiej strony – tej cierpiącej – jest to nader czytelny komunikat wycofania się, opuszczenia przy zachowywaniu pozorów bycia blisko. Sygnał, że tak naprawdę jest dalej sama.

            Po piąte, potrafił dawać autentyczne wsparcie. Bez zbędnej emfazy, w prosty sposób komunikował to, że jest blisko, że drugi jest dla niego kimś ważnym. Wspomniałem wyżej, że nie kontaktował się „przez rolę” ale „osobiście”. Niemniej było jasne kim jest, jaki to „format człowieka”, jakie są Jego kompetencje. To przekładało się na taką konstatację po stronie jego rozmówców, którą można by wyrazić w ten sposób: „Jeżeli On, tak ważny człowiek traktuje mnie tak serio, z szacunkiem, to pewnie i ja nie jestem nikim”.

W kryzysie załamuje się obraz siebie, poziom samooceny osiąga swoje minima. To nie koniecznie konstruktywne – przeważnie zdecydowanie destrukcyjne – doświadczenie własnej „nicości” działa paraliżująco pogłębiając przekonanie o braku kontroli nad sobą i życiem.

Widywałem ludzi, którzy po rozmowie z Profesorem odchodzili bardziej wyprostowani, z podniesioną głową.

            Po szóste, związane z poprzednim: odbudowywanie nadziei, wskrzeszanie optymizmu. Potrafił „infekować” swoją pozytywną wizją świata. Nie było w niej naiwności, uproszczeń, pomijania tego, co złe i trudne. Niemniej to wszystko nie było istotą.

Nie był człowiekiem, którego życie układało się po różach. Wiemy, czego doświadczył, jak trudne chwile były Jego udziałem. Miał swoją własną „drogę krzyżową”. Potrafił być blisko Jezusa w Jego Opuszczeniu. Ale też miał głęboką świadomość, że potem przychodzi Zmartwychwstanie. Żyjąc chwilą obecną wskazywał nawet bez słów – zazwyczaj bez słów – na tę Prawdę.

Jednym z najważniejszych działań w interwencji wobec osoby w kryzysie jest właśnie zaszczepianie nadziei. Nigdy nie udaje się tego zrobić przez negację doświadczanych trudności czy minimalizowanie cierpienia. Można – uznając doświadczenie trudnego momentu tak jak go widzi i przeżywa – wskazywać na zmienność, proces, czasową ograniczoność bolesnej sytuacji. Przenosić w przyszłość, odbudowywać perspektywę, uświadamiać związek Krzyża ze Zmartwychwstaniem.

            Po siódme, był przekonany, że to, co Pan Bóg stworzył jest dobre. To przeświadczenie było szczególnie wyraźne w aplikacji do obszaru, który stanowił przedmiot jego profesjonalnego zainteresowania: ludzkiej płciowości i płodności. Spostrzegał je jako ogromny Dar, zasób, z którego można czerpać energię do prawdziwie ludzkiego życia. To, co Go wyróżniało to przyjmowanie tych spraw z radością. Nie można było zarzucić Mu cienia

manicheizmu. W odróżnieniu od wielu innych „kościelnych ekspertów” w tej dziedzinie nie spostrzegał płci jako podstawowego zagrożenia, nie mówił o czyhającym pożądaniu. Niełatwe kwestie formułował pozytywnie jako atrakcyjne wyzwania a nie uciążliwe, smutne powinności.

By wyjść z kryzysu trzeba uruchomić energię. Wskazywanie deficytu, koncentrowanie się na patologii, nieustanne powracanie do słabości i grzechu prawie nigdy nie jest w stanie odbudować energetycznego potencjału człowieka.

            Po ósme, potrafił pokazywać nowe możliwości. Był niezwykle twórczy, jego dorobek zarówno w wymiarze myśli jak i instytucji /praktycznych rozwiązań/ jest przebogaty. W kontaktach z ludźmi potrzebującymi pomocy ta jego cecha była niezwykle cenna.

Tak się dzieje w doświadczeniu kryzysowym, że przechodzący przez nie człowiek nie widzi możliwości poradzenia sobie. Czasem pojawia się jeden pomysł obciążony brakiem realizmu, skażony destrukcyjnością, pomysł, który nie tylko nie pomaga rozwiązać problemu, ale pogłębia go i nasila. Czasem jest pusto i jedyne, co jawi się jako sposób przerwania nieznośnego /tzn. nie dającego się nieść/ cierpienia to myśl o skończeniu ze sobą.

Ktoś, kto jest w stanie dostrzec niedostrzegane przez kryzysującą osobę możliwości, kto potrafi niejako skojarzyć jej potrzebę z istniejącymi realnie i dostępnymi zasobami to ktoś, kto jest w stanie zmienić jej przekonanie „nic dla mnie nie istnieje” na prostą, optymistyczną reakcję „aha”. To kolejny element uruchamiania motywacji, odbudowywania energii, mobilizowania do podjęcia ryzyka zmiany własnej sytuacji wewnętrznej i zewnętrznej.

            Po dziewiąte, doceniał rodzinę jako naturalne, ekologiczne środowisko człowieka. W czasach bajdurzenia o rodzinie jako instytucji wyłącznie przemocowej pokazywał ją jako bezpieczne gniazdo, w którym rodzi się, wzrasta i realizuje człowiek, w którym ma szansę zrealizować się postawione mu jako zadanie przez Stwórcę pełne i piękne człowieczeństwo. Jego uznanie dla rodziny ujawniało się i w tym, że sens życia osób wybierających celibat widział również poprzez role rodzinne: przez ojcostwo czy macierzyństwo. Również wykorzystujące dla głębi i efektywności działań i relacji przetworzony twórczo dynamizm płci. 

Wiedział też jak istotna dla ekologii tej podstawowej grupy jest ekologia prokreacji, jak odchodzenie od Natury, czy mówiąc inaczej od Bożego Planu osłabia konstruktywne siły rodziny. Jak zmienia naturalne środowisko wsparcia w rodzaj czegoś od czego chce się uciekać. I tyle swej energii, życia przeznaczył na wspieranie ekologicznej rzeczywistości rodziny i prokreacji.

Jeden ze słynnych pomagaczy powiedział kiedyś, że człowiek, który nie przynależy, nie jest gdzieś zakorzeniony to ktoś, kto znajduje się w stanie najwyższego zagrożenia. Najlepszą glebą, w której dobrze się zakorzenić to gleba własnej, zdrowej rodziny. Z niej można dokonywać bezpiecznej eksploracji świata, w niej łatwiej poradzić sobie z doświadczeniem kryzysu.

            I po dziesiąte, Profesor nie zgadzał się z przemocą. Wyraźnie stał po stronie tych, którzy najbardziej bezbronni, najbardziej zagrożeni nieekologicznym, kryzysotwórczym myśleniem. Był zdecydowanym obrońcą każdego Jasia i każdej jego matki. Ta jego postawa nie realizowała się za darmo.Za swoją solidarność z bezbronnym Jasiem płacił wysoką cenę. Ale ocalał coś jeszcze bardziej cennego. Wierność sobie, drugiemu człowiekowi i Bogu. Doskonałą prawie spójność myśli, uczuć i działań. Absolutną wiarygodność.

 

            Profesor Włodzimierz Fijałkowski to „model” Mężczyzny. Kompetentnego, odważnego, zaangażowanego, walczącego, czującego – zdolnego do udzielenia pomocy tym, którzy przechodzą przez bolesne doświadczenie kryzysu.

                                                                                              Wojciech Szlagura

 

Powrót